Miałam tu napisać już kilka dni temu. Tak naprawdę nie wiem, od czego zacząć - ostatnio czuję się bardzo źle - przede wszystkim psychicznie. Dużo płaczę. Na studiach jeszcze jest ok - ale już boję się sesji. W przyszłym tygodniu mam prezentację na zajęciach i już trzęsę się ze strachu, że będę musiała mówić coś przed dwunastoma osobami... (Tyle liczy moja grupa). W przyszłym tygodniu też przyjeżdża tu koleżanka Ł, Białorusinka, która nie mówi po polsku i będzie z nami mieszkała przez 10 dni - chodzi o to, że musi odbyć jakby kwarantannę, zanim pojedzie na studia do Włoch. Muszę dopytać Ł jak to dokładnie działa. Podczas jej pobytu tutaj będę zmuszona przełamać się i przynajmniej próbować rozmawiać z nią po angielsku - a nie idzie mi to dobrze. Mam lektorat z angielskiego i sama widzę, że o ile ze słuchaniem jeszcze jakoś sobie radzę (rozumiem większość), to z mówieniem mam okropny problem. Oczywiście, będzie Ł, który naprawdę dobrze rozmawia po angielsku, ale niekiedy jest tak, że moje zajęcia zaczynają się np. o 13:00, a On wychodzi o 7:00 do pracy, więc siłą rzeczy będę musiała porozmawiać z tą dziewczyną...
W zeszłym tygodniu przez weekend była w Krakowie moja kuzynka, z którą spędziłam cudowne dwa dni. Powiedziałam jej o moim zaburzeniu. Czuję, że mam wsparcie u niej.
Wczoraj byłam u lekarza, bo kilka dni temu podczas mycia wyczułam w piersi zgrubienie (jakby bolącą kulkę). Zapłaciłam 170 zł za wizytę trwającą 5 minut, na której pan doktor wypisał mi skierowanie na USG, za które musiałam zapłacić kolejne 160 zł. To USG mam w przyszłym tygodniu.
Nadal nie dzwoniłam, żeby umówić się na psychoterapię. Czuję się zniechęcona - co mi da, że opowiem komuś, jak to trudno mi było kiedyś w relacjach z Mamą, jak to doświadczałam czegoś na kształt przemocy psychicznej i z Jej strony, i w gimnazjum... Ja wiem, że niejedząc, buduję (w) sobie tarczę ochronną - mam wtedy kontrolę nad swoim życiem, przynajmniej w tym aspekcie. Czuję się lepiej, ograniczając kalorie i produkty. Czuję się lepiej, gdy nie tyję. Przeraża mnie świadomość, że nie wiem, ile ważę i boję się, że przytyłam. Chyba nie chcę z tego wychodzić. Chcę wrócić do tych swoich restrykcji i ćwiczeń. Co mi da, że pójdę na psychoterapię, jeżeli ja świadomie i podświadomie nie mam ochoty na zmiany? Po co robić coś wbrew sobie?
Mam za dwie godziny zajęcia, na które powinnam poczytać. Muszę się spakować, bo wracam do domu. Wczoraj dostałam od Ł łańcuszek na szyję z zegarkiem, który można zamknąć. Cieszyłam się jak dziecko. Teraz myślę, że chyba mu to oddam. Po co mi ładne rzeczy, jeżeli one przywołują dobre emocje, a ja ich nie chcę doświadczać?
Mam małą obsesję. Wyobrażam sobie niewielki pokój bez okien. I siebie w nim. Chciałabym, żeby istniało takie miejsce - gdzie mogłabym spokojnie umrzeć. Zagłodzić się.
Edit: potraktujcie to, proszę (szczególnie ostatni akapit), jako "artystyczną próbę" wyrażenia tego, co bardzo często przewija się w moim umyśle... Na chwilę obecną leżę i "umieram" przez okres. Pierwszy dzień bardzo często jest paskudny. Trzymajcie się!